Przejdź do głównej zawartości

Bliżej Gwiazd „Aktorstwo pozwala mi „penetrować” zakątki mojej duszy”. Wywiad z Mateuszem Damięckim


Dziś w moim cyklu „Bliżej Gwiazd”, goszczę aktora - Mateusza Damięckiego, który udzielił mi wywiadu pt. „Aktorstwo pozwala mi „penetrować” zakątki mojej duszy”.

JNC: Pochodzisz z rodziny z aktorskimi tradycjami. Nie chciałeś spróbować czegoś innego? Co spowodowało, że poszedłeś jednak w tym kierunku?

Mateusz Damięcki: Rzeczywiście pochodzę z rodziny z kilkupokoleniową już tradycją aktorską. Spotykając się z moimi bliskimi, nasze rozmowy zawsze, prędzej czy później schodzą na sprawy aktorskie, teatralne, filmowe. Od najmłodszych lat spędzałem dużo czasu samym teatrze lub na różnych wydarzeniach artystycznych. Jako dziecko za każdym razem, kiedy nie mogłem zostać z mamą byłem z tatą w teatrze lub na koncertach, ponieważ często jeździł koncertować do szkół w całej Polsce, a wieczorami, odbywały się koncerty dla dorosłych.
Stryjek, Damian, też jest aktorem, śp. Babcia, Irena Górska-Damięcka również była aktorką. Bardzo za nią tęsknię. Babcia była takim wyznacznikiem w naszej rodzinie z racji stażu, doświadczenia i wieku. Dużo mówiło się także o przodkach, którzy stworzyli podstawę do tego, że w tej chwili jestem już czwartym pokoleniem (w linii prostej), które poszło w tym kierunku. Aktorami są wszyscy dookoła, nawet moja mama, która nie ma dyplomu aktorskiego, ale udało jej się zagrać u śp. Pana Krzysztofa Krauzego, w jednym z jego filmów.
Wszystko to spowodowało, że byłem zanurzony w aktorskim sosie, ale nie miałem zawężonego pola widzenia tylko i jedynie do tego zawodu. Wręcz przeciwnie. Moi rodzice, a zwłaszcza mama, zadbali o to, abym podążał za różnymi zainteresowaniami, żeby sprawdzić w której dziedzinie będę czuł się najlepiej i która okaże się moją zawodową ścieżką. Sporty, które uprawiałem, zawsze były na granicy wyczynowej. Odnajdywałem w tym radość, albo dochodziłem do wniosku, że jest to zajęcie, z którym nie chcę wiązać mojej przyszłości. Najdłużej zostało ze mną pływanie, ale praktyczne wszystko to, czego spróbowałem w dzieciństwie i młodości, bardzo przydaje mi się teraz w pracy zawodowej.
Wracając do samego wyboru, przyszedł naturalnie. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że zawód aktora jest niezwykle wdzięczny i rozwijający. Z drugiej strony oczywiście wymaga poświęceń i dużej odporności psychicznej. W dużej mierze to zajęcie, które polega na czekaniu – ciągle się czeka na rolę, na decyzję czy dana produkcja ruszy, czy nie i kiedy - czyli na cierpliwości, która akurat nie jest moją najmocniejszą stroną. Trzeba być ambitnym, ale nie zbyt ambitnym, bo wtedy człowiek jest nieszczęśliwy. Trzeba też mieć w sobie pokorę. Ta praca przynosi mi ogromną satysfakcje i dziś nie jestem w stanie wyobrazić sobie wykonywania żadnego innego zawodu.
Będąc aktorem mogę zagłębiać się w teksty czy literaturę, dzięki czemu „penetruję” zakątki własnej duszy i siebie samego. Jest to jeden z niewielu zawodów, który potrafi równolegle i równocześnie przysłużyć się tak osobie, która go uprawia, jak i odbiorcy. Jest to pełne i kompleksowe zajęcie, które kryje w sobie bardzo wiele emocji. Warunek jest jeden, trzeba kochać to, co się robi. U mnie tak właśnie jest.

WOW” to serial, który w latach 90-tych pokochały wszystkie Polskie dzieci. Jak wspominasz ten czas, spędzony na planie?

Serial realizowaliśmy w 1991 roku, natomiast jego pierwsza emisja w telewizji odbyła się w 1993 roku. Jako bardzo młody wtedy aktor dopiero się „formatowałem”. Często spotykałem się z opinią: „nie można powiedzieć, żeby Damięcki był aktorem, był tylko dzieckiem i bawił się na planie”. Wcale tak nie uważam. To były 3 miesiące ciężkiej pracy i niesamowita nauka. Realizowaliśmy 13 odcinków, oddaleni od domu (Międzygórze i Kotlina Kłodzka). Oczywiście było wśród nas bardzo wielu młodych ludzi i naprawdę świetnie się bawiliśmy, ale to była jednak praca, za którą czułem się odpowiedzialny. Stawiałem tam swoje pierwsze aktorskie kroki. Zacząłem uczyć się rzeczy, które wykorzystuje do dziś, w takim samym stopniu jak wtedy. Nauczyłem się np. stawać na planie w świetle, jak mówić naturalnie, ale na tyle głośno, żeby mikrofon na tyczce nie wchodził w kadr, nie był widoczny dla kamery, albo, że należy dbać o kostium, ponieważ masz tylko jeden lub dwa (drugi do dublury), a może być potrzebny także do kontynuacji danej produkcji.
Podczas pracy nad „WOW” nauczyłem się co to charakteryzacja i jak dużo czasu trzeba spędzić na fotelu charakteryzatora. Dzięki temu wiem, że charakteryzator to artysta, a nie wyrobnik i dlatego należy mu się taki sam szacunek, jak każdemu innemu twórcy na planie. Niestety, cały czas jest to zawód niedoceniany. Na planie ważna jest oczywiście kamera, ale najważniejsi są ludzie, bo teatr i film to ludzie. I to jest praca zespołowa.
Na planie „WOW”, zacząłem chłonąć to wszystko, co dziś jest dla mnie oczywiste. Czuje się wyróżniony. Czuje się szczęściarzem, że tak wcześnie zacząłem. Mogłem w praktyce doświadczyć tego, co inni zdobywają dużo później, w szkołach aktorskich i po ich opuszczeniu przez pierwsze lata wykonywania zawodu. Dzięki pracy przy serialu dokładnie wiedziałem, jak należy zachowywać się na planie i co jest na nim najważniejsze. Mogę powiedzieć, że dla mnie zajęcia w Szkole Teatralnej przed kamerą były prawie zbędne. Nie jest to żadna buta, ani zuchwałość. Po prostu wtedy na tych zajęciach uczyliśmy się tego, co ja musiałem przyswoić już dekadę wcześniej, właśnie dzięki pracy na planie „WOW”.

Można Cię zobaczyć na deskach teatru, jak również małym i dużym ekranie. Czy dzisiejsza publiczność jest bardziej wymagająca, niżeli kiedyś?

Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. Inna jest widownia teatralna, inna filmowa, czy telewizyjna. Z drugiej strony każdy obywatel może być widzem utworów tylko jednej muzy, lub wszystkich.
Są osoby, które nie znoszą teatru i uważają, że prawdziwie szlachetną sztuką jest film. Stał się niezwykle popularny przez swoją dostępność. Każdy z nas może obcować z nim nie tylko w kinie, ale także przed telewizorem, a w ostatnich latach również przed komputerem czy tabletem. Jak wiemy z historii ruchomego obrazu zajęło zaledwie 100 lat, by kino stało się ogromnym światowym biznesem z wielomilionową rzeszą odbiorców. Teatr natomiast musiał pracować na swoją pozycję i rangę 2500 lat.
Siłą rzeczy, widz zachowuje się inaczej w teatrze, kinie czy przed telewizorem. Teatr i kino działają na zupełnie innych zasadach, odbijając się od nas samych, jak w zwierciadłach i odwrotnie. Oglądając sztukę teatralna, oczekuję czegoś zupełnie innego, niż kiedy oglądam film.
Jeśli chodzi o teatr osobiście dzielę widzów na uważnych i nieuważnych. Nie oczekuje, aby widz był „dziękczynny” i po spektaklu przynosił mi kwiaty. Wiem, że na to czy spektakl się spodoba czy nie nakłada się bardzo wiele zmiennych, tak samo jest z filmem i nie wszystko zależy od aktora.
Jednak to, co uważam za kluczowe ze strony twórców, to za każdym razem odpowiedzialność za to, żeby film czy spektakl był zrealizowany uczciwie tzn. z pełnym zaangażowaniem i wkładem pracy. Nie da się tak po prostu wejść na plan czy na deski teatralne z przekonaniem, że jestem utalentowany, będę czytał z kartki i ludzie mnie pokochają - bo to ja Mateusz Damięcki, czy jakikolwiek inny aktor. Cały czas trzeba pamiętać, że przyjdzie widz i trzeba Mu oddać to, za co zapłacił.
Jako twórcy nie możemy lekceważyć widza. Przekłada się na to wiele aspektów, ale głównie na to, że pracujemy jako grupa. I to jest odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale także za cały zespół. Co z tego, że ty sam dobrze wykonasz swoją pracę jeśli kolega tego nie zrobi. Wtedy i tak przedstawienie czy film nie będą dobre jako całość. Nie znoszę takiego indywidualistycznego podejścia, dla mnie teatr, film czy serial to ekipa, która razem odpowiada za efekt końcowy i każdy musi się do tej pracy należycie przyłożyć.
Z drugiej strony wobec odbiorców sztuki też musimy mieć określone wymagania, jak choćby obowiązek zachowania pewnych norm zachowania czy postawy, np. gdy przychodzi się na spektakl trzeba zachować ciszę, stosownie się ubrać. Ludzie są różni, więc są widzowie kulturalni, ale i zdarzają się niekulturalni. Tych drugich wolałbym nie widzieć, ponieważ oni nie tylko przeszkadzają nam, aktorom, ale i innym w odbiorze sztuki.
Teatr to wyjątkowa przestrzeń. Myślę, że jest tak wspaniały i ma tak długą, i piękną tradycję, że nic go nie zabije. Właśnie z racji wieku, należy mu się wielki szacunek, ale oczywiście sztuki filmowej też nie można lekceważyć. Każda z tych form sztuki niesie inne przeżycia i inne emocje. W teatrze bliskość publiczności i aktorów działa jak katalizator - widzimy się, obserwujemy swoje reakcje, łączymy się w radości lub smutku. Kino jeśli chodzi o odbiór jest dużo bardziej hermetyczne. Jako aktorzy nie mamy bezpośredniego kontaktu z widzami, a jako widzowie oglądamy i przeżywamy film bardziej indywidualnie. Zostajemy z czymś sami w głowie, dlatego zawsze polecam, aby się z kimś tym podzielić. Dlatego lubię rozmowy po seansie, to pomaga lepiej film zrozumieć, albo inaczej na niego spojrzeć. To nas rozwija.

Chciałbyś aby Twój synek poszedł w Twoje ślady? Czy jednak po swoich doświadczeniach, dasz mu wolną rękę?

W tym temacie chciałbym zachować zimną krew, jak moi rodzice. Jestem aktorem, a moja żona choreografką, więc siłą rzeczy Franio już z nami podróżuje i przebywa w tych wszystkich miejscach i środowiskach, gdzie pracujemy. Więc, podobnie jak ja sam, i On nasiąka tą artystyczną atmosferą. Ale jeśli będzie przejawiał jakiekolwiek inne zainteresowania, na pewno nie staniemy mu na drodze. A wręcz przeciwnie, będziemy go wspierać w jego wyborach i pasjach. Ważne jest dla mnie jedno, aby moje dziecko uprawiało zawód, który będzie sprawiał Mu radość. Czy wybierze zawód okulisty czy fotografika, to Jego sprawa. Ja chciałbym tylko, aby czuł się w pracy szczęśliwy.
Moi rodzice tak właśnie postępowali i jestem im za to wdzięczny. W pewnym momencie zafascynowała mnie kultura rosyjska – niezbyt popularna dziedzina, a przy tym z ograniczoną tolerancją w naszym kraju ze względu na zaszłości historyczno-polityczne. Rodzice, widząc moje zainteresowanie w tym kierunku, nie oponowali, a nawet pomagali mi tę pasję rozwijać. Została zresztą ze mną do dziś.

Oboje wiemy jak trudno było z racji napiętego grafiku, umówić się na tę rozmowę. Jak udaje Ci się zatem pogodzić życie prywatne z zawodowym?

Odkąd pojawiło się dziecko, priorytety się zmieniły, ale to wie i potwierdzi każdy rodzic. Teraz najważniejsze jest dla mnie to, aby spędzać z synem i z żoną jak najwięcej czasu, a przy tym oczywiście pracować, dlatego muszę wszystko dobrze organizować, a czasem zrezygnować z innych aktywności, bo doba ma tylko 24 godziny.
W mojej pracy „nie ma zmiłuj”. Do każdej roli muszę się przygotować, a przede wszystkim zawsze stawić się na planie czy w teatrze. Nie ma opcji, żeby nie przyjść, nawet jak jestem chory. Na planie czeka ekipa, a w teatrze kilkaset osób, które kupiło bilety. Pamiętam, że kiedyś przez trzy dni grałem przedstawienie ze spuchniętą, bolącą nogą i dopiero po zakończeniu ostatniego spektaklu poszedłem do lekarza. Okazało się, że noga jest złamana.
Czas stał się jeszcze cenniejszy niż kiedyś. Mam taki problem natury moralnej – wiem, że wiele osób chce się kontaktować ze mną bezpośrednio i oczywiście to rozumiem i jestem za to bardzo wdzięczny, ale z drugiej strony, gdybym miał w pełni odpowiadać na te zgłoszenia, to na nic innego nie miałbym czasu. Istnieje również takie prawdopodobieństwo, że jak będzie cię za dużo, to przestaniesz być ciekawy i wartościowy, bo gdy jesteś wszędzie, ludzie mają już przesyt.

Zaangażowałeś się ostatnio w pomoc Kacpiemu. Mógłbyś powiedzieć coś więcej? Jak można pomóc? I jak na dzień dzisiejszy wygląda zbiórka?

Kacpi Boruta to chłopiec chory na SMA, dla którego szansą na wyleczenie jest niezwykle kosztowna terapia genowa w USA. Choć kwota, jaką trzeba było zebrać była kosmiczna – 9 milionów złotych, udało się. Zresztą pieniądze nadal płyną – z licytacji, aukcji internetowych, które rozpoczęły się przed zakończeniem zbiórki, a muszą zostać zakończone. To jest taka „siła rozpędu”, która pięknie pokazuje, jak wielu ludzi nadal chce pomagać. Główną skarbonkę założyli rodzice Kacperka. Ja dołożyłem swoją - skarbonkę skakankową i udało nam się zebrać 104,835 zł. Jestem z tego powodu bardzo szczęśliwy. Przy takiej ogromnej kwocie nie liczyliśmy na 9 osób, które dadzą po milionie złotych, ale na tysiące darczyńców, którzy wpłacą mniejsze sumy. I tak się właśnie stało.
Zanim rozpocząłem akcje, musiałem poznać Jego rodziców, zobaczyć Kacperka, sprawdzić czy jest to prawdziwa sytuacja. Niestety jest teraz tyle oszustw w Internecie, że trzeba uważać. Stałem się więc osobą, która wykonała sporo pracy, polegającej na sprawdzeniu pewnych rzeczy. Myślę, że kiedy pokazałem ludziom ile wkładam w to energii, czasu oraz emocji, przede wszystkim emocji, chcieli stać się współodpowiedzialni, trochę mnie wspomóc, a przede wszystkim Kacpiego. Robili to przez moje profile na Facebooku i na Instagramie. Ja do nich cały czas mówiłem, byłem z nimi, byliśmy cały czas w kontakcie.
Zebranie ponad 104 tysięcy złotych przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Skarbonkę dla Kacpra założyłem z celem 10 tysięcy złotych. Nie marzyłem nawet, że przerodzi się to w tak niesamowitą akcję. Trzy miesiące spędzone razem z Kacprem, z 2 tysiącami ludzi, którzy wpłacali na jego rzecz datki i z prawie 200 tysiącami osób, które cały czas go dopingowały to w moim życiu zupełnie bezprecedensowa historia. I zakończona szczęśliwym finałem - Kacper kilka dni temu otrzymał lek. Dziękuje wszystkim za zaufanie.

W jednym z wywiadów powiedziałeś „Jeśli uda się zebrać całą sumę dla Kacpiego, to dalej będę pomagał dzieciom z tą chorobą” Podtrzymujesz ten pomysł?

Oczywiście, zresztą już zacząłem to robić. Zmieniłem trochę formułę skakania, ale nadal celem jest zbieranie funduszy dla dzieci chorych na SMA, aby mogły skorzystać z tej samej terapii, co Kacpi.
Skakanka stała się dla mnie symbolem walki z SMA - rdzeniowym zanikiem mięśni. Jest symbolem aktywności, do której dzieciaki będą mogły wrócić, jeżeli im pomożemy. A jest ich w Polsce sporo. Chcę więc usystematyzować te działania. Na pewno nie mogę być w tym sam.



Wywiad przeprowadził i opracował: Jestem_Normalnym_Człowiekiem

WSZELKIE PRAWA DO PUBLIKACJI WYWIADU ZASTRZEŻONE

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Xylamit – substancja w podłodze, która zagraża zdrowiu, a nawet życiu

W latach 60., 70. i 80 do budowy bloków na terenie Trójmiasta używano rakotwórczych substancji. Przy powstawaniu niektórych użyto trującego xylamitu. Xylamit to impregnat, który w tych latach masowo stosowano do zabezpieczenia przed szkodnikami i grzybami drewna oraz płyt pilśniowych. Substancja ta ma charakterystyczny, duszący zapach, który może być wyczuwalny przez kilkadziesiąt lat. Dziś wiadomo, że jest to substancja rakotwórcza (nowotwór piersi, tarczycy, układu pokarmowego czy czerniaka). Do momentu kiedy nie pozbyłem się z domu czarnej, cuchnącej mazi. Mój dzień zaczynał się  nieustannym kichaniem, łzawieniem oczu, katarem i chrypką a także częstymi bólami głowy. Jestem po remoncie. Zerwałem podłogę i zacząłem normalnie „żyć” bez wszystkich tych dolegliwości. Jeśli mieszkasz w takim bloku i odczuwasz takie dolegliwości – zapytaj się w spółdzielni lub zobacz, co siedzi w podłodze. 

Bliżej Gwiazd. "Agent nieruchomości - codzienne wyzwanie". Wywiad z Maciejem Mindakiem.

Dziś w moim cyklu „Bliżej Gwiazd”, goszczę Macieja Mindaka, agenta nieruchomości. Szerszej publiczność znany z programu „House Hunter – poszukiwacze domów”, emitowanego przez HGTV. Mindak udzielił mi wywiadu pt. „Agent nieruchomości – codzienne wyzwanie”. Jestem_Normanym_Człowiekiem: Jak wspominasz swoje początki, związane z nieruchomościami? Maciej Mindak: Wcześniej pracowałem w Public Relation, jednak to nie było to. Przyszedł więc taki moment, że szukałem innego zajęcia. Nie jakoś intensywnie, czekałem na natchnienie. Okazało się, że znajomy znajomego ma biuro nieruchomości i szuka kogoś do pracy w charakterze agenta. Stwierdziłem, że czemu nie, spróbujemy. Trafiłem do niedużej agencji nieruchomości, tam zacząłem się wszystkiego uczyć. Taki był mój początek. Gdybyś miał dziś podjąć decyzję, odnośnie do swojego zawodu, wykonywanego obecnie. Podjąłbyś taki sam wybór, czy wybrałbyś zupełnie inną drogę? Oczywiście, że tak - lubię to, co robię. Zupełny przypadek sprawił, iż dzięki niej m

"Piszący ptak" dla osób, które mają problemy w skutek chorób nerwowo-mięśniowych i zaburzeń neurologicznych

Długopisy, ołówki, kredki i inne przybory do pisania często trudno uchwycić i się nimi posługiwać, zwłaszcza gdy doszło np. do amputacji kciuka, części palców, zapalenia stawów w przebiegu reumatyzmu, czy osłabienia palców na skutek chorób nerwowo-mięśniowych i innych zaburzeń neurologicznych. „Ptak” pozwala na „uchwycenie” przyrządu do pisania i „kierowanie” nim w taki sposób, by móc coś napisać nie trzymając długopisu w dłoni. Jednak nie od razu zdobędziemy wprawę w pisaniu taką techniką – konieczne jest praktykowanie.